Drukuj
Kategoria: Dobre Słowo

 Dobre Słowo 23.03.2014 r. – III niedziela Wielkiego Postu

Wj 17,3-7; Ps 95,1-2.6-9; Rz 5,1-2.5-8; J 4,42.15; J 4,5-42

 

Usiadł sobie...

Ciekawe, czy jest jakaś osoba w gronie naszych znajomych, bliskich wierzących, katolików, która kiedyś nam powiedziała: Wiesz co? Wierzę w Boga i Bogu nie tylko ze względu na to, że kiedyś mi to powiedziałeś, ale ze względu na to, że sam się do tego przekonałem. Rodzice, powiedziały wam kiedyś tak wasze dzieci? Sam siebie pytam, czy kiedyś mi tak moi uczniowie powiedzieli albo ci, którzy się ze mną spotkali. Co by nie powiedzieć, jest to jedno z przesłań i zachęt tego słowa, które nas tak bardzo konkretnie stawia i pewnie budzi, jeśli jest w nas pragnienie spotkania z Bogiem, w rzeczywistości. Ale po kolei...

Duchu Święty, pomóż nam przyjąć słowo i poprzebywać z Jezusem, który siedzi sobie tutaj. Uwolnij nas od pokusy zbycia Jezusa, powierzchownego potraktowania tego słowa.

Szalenie mi się podoba to zdanie, ilekroć czytam Ewangelię, zawsze jakoś ono zwraca moją uwagę. Jest proste i właściwie chyba najskuteczniej pokazuje istotę bycia Jezusa: Jezus, zmęczony drogą, siedział sobie przy studni. Siedział sobie. Tak zwyczajnie siedział sobie. Tak, to jest jedna z podstawowych myśli czy zadań każdej i każdego z nas, żeby odkryć, że Jezus jest z nami, że siedzi sobie w tylu kościołach, kaplicach, w tylu egzemplarzach Pisma Świętego, w tylu sercach, które otwierają się i przyjmują dobro i przekazują je. Jest obecny.

Jest też obecna pokusa, która towarzyszy człowiekowi od początku i będzie towarzyszyła zawsze. Ona jest bardzo potrzebna, bo budzi nas często z letargu i z bezmyślnego traktowania naszej wiary. Ta pokusa wyraża się w pytaniu: Czy też Pan jest rzeczywiście pośrodku nas, czy nie? Ta pokusa towarzyszyła Izraelitom, którzy widzieli takie znaki, o jakich niejeden i niejedna z nas mogliby marzyć, pewnie się modlić i pościć, żeby zobaczyć taki znak. – Gdybym zobaczył, to bym na pewno uwierzył w Boga. – Oni widzieli i ulegali pokusie.

Warto doczytać samemu fragment z Księga Wyjścia, żeby odkryć, do jakiej ostateczności Izraelici doprowadzili Mojżesza nieustannym szemraniem: Czy rzeczywiście Bóg jest? Czy nie lepiej było w Egipcie? A po co mi to wszystko? Mało było grobów w Egipcie, żebyśmy tam byli pochowani, to na pustynię nas tu wywiodłeś? Mało co go nie ukamienowali. Warto sobie doczytać, do jakiej ostateczności doprowadzili Mojżesza i czym to zaskutkowało. Jako zwiastun mogę tylko podpowiedzieć, że stało się to przyczyną tego, że Mojżesz nie wszedł do Ziemi Obiecanej. Najskromniejszy ze wszystkich ludzi na ziemi, jak notuje Księga Liczb, nie wszedł do Ziemi Obiecanej.

Istnieje pokusa zwątpienia, które nie było poszukiwaniem Boga, tylko wystawianiem Go na próbę: Jeśli mi coś dasz, to jesteś, a jeśli mi nie dasz, to Cię nie ma.

Zatem główne przesłanie dzisiejszej Ewangelii, zachęta, jaka z tej Ewangelii wypływa, streszcza się właściwie jednym zdaniem: Jezus zaprasza nas do tego, żebyśmy sobie z Nim posiedzieli. Żebyśmy tak organizowali czas, żeby nie tylko mówić: Wierzę, nie wierzę, mam wątpliwości, nie mam wątpliwości, tego mi brakuje, to mam, jest dobrze, jest źle. Nie, nie tylko to. Mamy po prostu przyjść i posiedzieć sobie przy Tym, który jest z nami i dla nas.

Często zaczynamy nasze spotkania z Bogiem od końca. Dlaczego? Bo często zaczynamy od wypełniania przykazań, od rozliczania siebie: Czy ja rzeczywiście żyję jak Bóg przykazał? Rozliczamy się ze swoich modlitw: Czy się modliłem, czy nie modliłem? Czy odzywam się do sąsiadki? Czy poszczę? Czy jestem wystarczająco dobry? Czy krytykuję innych? Czyli zaczynamy zupełnie od końca. Zaczynamy tak naprawdę od rzeczy, które są niemożliwe do wykonania. Nikt z nas na sposób stały nie jest zdolny do wybaczenia. Najlżejsza wersja jest taka: Oko za oko, ząb za ząb... Trzonowy za trzonowy.

Kiedy skupiamy się na tym, co zrobiliśmy, czy czego nie zrobiliśmy, co mamy, czy czego nam brakuje, to zaczynamy od końca. Jeżeli podejmujemy postanowienia wielkopostne, które mają tak naprawdę poprawić nam samopoczucie, ewentualnie mówimy: Głupio nie wziąć jakiegoś postanowienia na Wielki Post, jak się jest katolikiem, to zaczynamy od końca. Jeżeli na przykład chcielibyśmy opowiadać o Chrystusie, zaganiając innych do kościoła, mówiąc im cały czas, jak szpilką kłując ich: Do kościoła chodź! Taki jesteś! Ta nie chodzi do kościoła, ten nie chodzi – to zaczynamy od końca. Początek jest w tym, żeby poprzebywać z Jezusem. Siąść przy Nim tak, jak kobieta we fragmencie dzisiejszej Ewangelii, która przyszła w najgorętszej porze dnia. W tamtych rejonach trzeba być albo maksymalnie „przepalonym słońcem”, albo mieć jakiś inny powód, żeby przyjść o tej porze, w południe, pokazać się na otwartej przestrzeni przy studni.

Kobieta przyszła zaczerpnąć wody. Rozmawia z nią jakiś nieznajomy. Rozmawia jako superdżentelmen, znający historię jej życia, wszystkie fakty, które ona głęboko skrywała i pewnie dlatego przyszła w tej porze, żeby jej nikt nie widział i nie pytał o historię jej życia. I nagle ona odkryła coś, co sprawiło, że zostawiła ten czerpak, pobiegła do swoich i opowiadała: Spotkałam kogoś wyjątkowego - spotkałam Mesjasza.

            Bo chodzi o przebywanie z Bogiem. Bycie z Bogiem. Jeśli mało z Nim przebywam, mało Go naśladuję, a bardzo parodiuję. Jeżeli dużo komentuję Jego Ewangelię, jeżeli dużo gadam na Jego temat albo złośliwie milczę, albo obojętnie milczę, a nie przebywam z Nim, to nie doświadczam tej mocy, którą On może dać i której udziela do tego, by żyć. Wtedy to wszystko jest strasznie nudną, flakowatą teorią. Jakimś okropnie przykrym obowiązkiem. Ciężarem, który niestety trzeba znosić: No, znowu trzeba iść do kościoła. Tak się dzieje, jeśli z Nim nie przebywam. Nie siedzę sobie przy Nim.

            Nie wiem, ile kościołów jest w naszym mieście. Na razie są. Może przyjdzie taki czas, że na drzwiach katedry będzie napisane: Najbliższy otwarty kościół w Krakowie. Może Pan Jezus i takie rzeczy dopuści, jeśli będzie to potrzebne, żebyśmy się obudzili.

            Jest tyle kościołów, w których On siedzi sobie i czeka, żebyśmy przyszli. Może komuś udało się w minionym tygodniu wybrać się z całą rodziną na adorację, jak się wybiera do babci na obiad? Ona to lubi. Pan Jezus też to lubi, żebyśmy przyszli i posiedzieli sobie. Udało się komuś z nas? Ja sobie postanowiłem i mnie się nie udało. I boli mnie to – jest dla mnie wyrzutem.

            Posiedzieć przy Nim. Nie gadać na Jego temat. Nie budzić w sobie przekonania: Jaka to ja nie jestem, bo idę do kościoła, a moja sąsiadka nie chodzi. Tamten idzie do galerii. Siąść sobie przy Nim, bo On siedzi sobie. Jeśli ja Go opuszczam, On sobie poradzi, ale ja nie. Albo wejdę w cwaniactwo – głowa do góry, co to ja nie jestem i będzie to można poznać po tym, jak krytykuję innych ludzi, a najbardziej tych w telewizji: jakbym mógł, to bym ich wszystkich pożarł, do piekła puścił. Piekło jest puste, wszystkie diabły są w telewizji. Najlepiej tak. Albo wpadnę w taki dół, takie zdołowanie siebie, takie męczenie siebie, które sprawi, że sam sobie nie będę mógł poradzić z życiem, a innym jeszcze to życie będę utrudniał.

            Jeśli nie ma przebywania z Bogiem, to może być jeszcze trzecia rzecz – zbywanie Boga. Na jednym tchu wszystkie pacierze. Nie ma szans, żeby Pan Bóg się wbił i coś mi powiedział. Piękne modlitwy stały się rytuałem. Bądź wpadnę w coś, co nazywa się obojętnością. Czy by tu ksiądz klął, czy mówił, że Pan Jezus mnie kocha, to i tak nie zareaguję. Tak się dzieje bez przebywania z Nim.

            Do nas wszystkich jest skierowane zaproszenie do odpowiedzi na pytanie Jezusowi, który siedzi sobie. Siedzi sobie i czeka, ale nie na to, że coś zmienię w życiu, coś sobie postanowię. Muszę coś uporządkować w życiu. Nie, to jest głupie gadanie, zbywanie Go. Dziś nie mam czasu. Weź sobie, siostro, bracie, kartkę, długopis i zapisz, co robisz, ile masz czasu, a ile go brakuje. Jest w dzisiejszej Ewangelii wezwanie do tego, by zapytać siebie, ile przebywam z Bogiem, zatrzymuję się przy Nim, a ile razy Go zbywam. Dam coś tam na chorych, biednych, żebym się dobrze poczuł. Ale tak naprawdę zbywam ich. Nawet nie spojrzę w oczy człowiekowi, który potrzebuje pomocy, tylko rzucę coś.

            Jest to trudne – spotkać się z taką wersją siebie, która w Piśmie Św. nazywa się grzesznikiem. Łatwiej powiedzieć: Ja to taki nie jestem. Dziękuję Ci, Boże, że nie jestem taka, jak sąsiadka spod szóstki, albo jak ci z tego pubu, albo jak te łotry, co biorą łapówkę. O, jak Ci dziękuję, że nie jestem taki. Dziękuję Ci, że nie jestem taką świnią, jaką był Piłat. To nie jest żadne odniesienie. To jest oszukiwanie siebie.

            Jezu, dziękuję Ci, że kochasz mnie jako grzesznika. Że mnie nie potępiasz, jak nie potępiłeś kobiety, która miała już kilku mężczyzn. Bo jej pragnienie, to nie było pragnienie wody, tylko pragnienie miłości, którą Jezus jej pozwolił odkryć, kiedy poprzebywała z Nim. Ona sama biedna nie zorientowała się, że Jezus odkrył w niej ten największy głód, który przyjście do studni tylko symbolizowało. Głód miłości, który może zaspokoić tylko Bóg.

            Przebywanie z Nim, który siedzi sobie, owocuje odkryciem, które zrobił św. Paweł w Liście do Rzymian: Chrystus bowiem umarł za nas jako za grzeszników w oznaczonym czasie, gdyśmy jeszcze byli bezsilni. A nawet za człowieka sprawiedliwego podejmuje się ktoś umrzeć tylko z największą trudnością. Chociaż może jeszcze za człowieka życzliwego odważyłby się ktoś ponieść śmierć. Bóg zaś okazuje nam swoją miłość przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami.

            Jeśli nie odkryję tego, że jestem słaby i grzeszny, to Bóg mi nie będzie potrzebny, bo nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, co się źle mają. A jeśli odkryję to, że jestem słaby i grzeszny, w Jego ramionach, nie na swoją rękę, tylko w Jego ramionach, to odkryję, jaką moc mi daje przebywanie z Nim. Bo jeśli odkryję to, że jestem słaby i grzeszny, w swoich tylko odczuciach i wezmę to w swoje ręce, to znajdę sznur, jak Judasz, i się powieszę. A w Jego ramionach dostanę zawsze następną szansę. Do końca życia będzie mi przebaczał. W Jego bliskości, choćbym był nie wiem jaki łajdak i świnia – Ja? Tak. – to w Jego ramionach, w Jego bliskości odkryję to, czego nie jest w stanie zrobić człowiek, że Bóg kocha także i takich łajdaków, jak tego łotra na krzyżu, którego, jako pierwszego, ogłosił świętym, bo tamten się zbliżył do Niego. Najkrótszy proces kanonizacyjny – łotr na krzyżu.

            Prośmy Go, żeby uderzył bez odwłoki w te miejsca naszych serc, które stwardniały, których to nie rusza, które siedzą i mogłyby siedzieć teraz w kinie, czy gdzie indziej i to samo by było.

            Prośmy, żeby uderzył w czasie Wielkiego Postu i patrzmy otwartymi oczami na to, co będzie się dziać w naszym życiu, bo Bóg odpowie. Już odpowiedział i jeszcze odpowie.

            Prośmy, żebyśmy dostrzegli i rozpoznali w tym, co się dzieje bardzo konkretnie – tak jak rozpoznała po czasie owa kobieta, Samarytanka – Ty jesteś Mesjasz, który ukochał mnie i samego siebie za mnie wydał.

Ksiądz Leszek Starczewski